Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Człowiek który zapomniał swego nazwiska.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozległ się gwizd. Pociąg ruszył, a twarz młodego człowieka po raz pierwszy od wielu dni rozjaśnił uśmiech.
— Wyobrażam sobie, co tam będzie się działo! — szepnął.
Znikł już pociąg w nocnym mroku, a dr. Tretter wciąż szarpał się i wyrywał z rąk swoich oprawców.
— Dranie! Skurczybyki! Zbóje! — ryczał — Coście narobili! Uciekł mi warjat! Jestem doktór Tretter!
Ale oświadczenie to wywołało tylko chóralny śmiech andrusów.
— Gadaj zdrów! — kwiczeli z radości — Warjat odstawia doktora! Nie zbujasz nas, bratku! Idziesz sam do zakładu, czy mamy po szyi przyłożyć?
— Psubraty! Łajdaki! — dalej ryczał. — Jestem, naprawdę dr. Tretterem! Puście mnie w tej chwili! Choć telegraficznie zarządzę pogoń!
Lecz, próżne były wszelkie tłumaczenia i protesty. Nawet dróżnik, przyglądający się tej scenie, uśmiechał się tylko, przekonany, że łobuzy ciągną do zakładu zbiegłego z tamtąd warjata, chcąc zań otrzymać sowite wynagrodzenie. Dr. Trettera nie znał, a nawet gdyby go znał, nie poznałby go w tym wytarzanym w piasku mężczyźnie.
Wreszcie, dr. Tretter, otrzymawszy szereg porządnych szturchańców i bez żadnego respektu ciągnięty za swą wspaniałą sino-czaną brodę, wciąż rycząc i broniąc się, niesiony prawie przez trzech silnych, młodych chłopaków, znalazł się w swym zakładzie.
— Dranie! Dranie! — wył, gdy wyjaśniła się sytuacja — Za dwadzieścia złotych, daliście uciec prawdziwemu warjatowi, a mnie wytarzaliście w piasku! Toć dałbym wam dwieście, gdyby stało się odwrotnie.
Łobuzom przeciągnęły się miny. Nie śmieli już żądać, przyobiecanej im przez rzekomego „lekarza“, dodatkowej nagrody za „dostarczenie do zakładu warjata“.