— Dokąd pragnie mnie pan odstawić!
— Do zakładu dr. Trettera!
— Przenigdy! Przenigdy, dobrowolnie tam nie powrócę!
— A jednak, pan pójdzie!
Nastała chwila przykrej ciszy. Tylko portjer przyglądał się ze zdziwieniem tej scenie, nawet zapomniawszy o odpowiedzialności, jaka mu groziła za niezameldowanie „gościa“. Nie przypuszczał nigdy, iż ten któremu dał przytułek jest obłąkany i teraz gapił się na tego grzecznego, na pozór, młodego człowieka, starając się w jego twarzy odnaleźć cechy szaleństwa.
Nagle naszemu bohaterowi przyszła rozpaczliwa myśl do głowy.
— Kogo pan właściwie szuka? Jak ja się nazywam? — nerwowo zapytał.
Wywiadowca wzruszył ramionami.
— Twierdzi pan, że zdrów, a nie wie jak się nazywa?
Pochwycił go gwałtownie za rękę.
— Więc, dobrze! Wszystko panu powiem! W rzeczy samej uciekłem z sanatorjum! Ale uciekłem, bo groziło mi niebezpieczeństwo! Chciano mnie tam zabić! A jednocześnie straciłem pamięć! Nie wiem, kim jestem! O niech mi pan uwierzy! Niech mnie pan tam nie odprowadza, a raczej domoże do wybrnięcia ze straszliwej sytuacji.
Wszystko polega na sugestji. Gdyby młody człowiek sam był się zgłosił do wywiadowcy i opowiedział mu o swych przygodach, ten zapewne, zaciekawiłby się niemi mocno i zainteresował jego losem. Ponieważ, jednak, dr. Tretter uprzedził go — jakby rewanżując się za „kawał“ z łobuzami, urządzony mu przez młodego człowieka — że w ten sposób, a nie inny będzie się tłumaczył i wmawiał, iż nie wie kim jest, a w sanatorjum osadzono go podstępem i pragną zabić — na gorącą tę prośbę o pomoc nie zwrócił uwagi.
— Wszyscy warjaci gadają jednakowo! — pomyślał, a głośno dodał — Nie moją rzeczą jest wdawać
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Człowiek który zapomniał swego nazwiska.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.