Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Człowiek który zapomniał swego nazwiska.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala, przed sobą spostrzegł nadbiegającego w jego stronę posterunkowego, a za nim kilku ludzi. Musieli go zauważyć i śpieszyli naprzeciw, by uniemożliwić dalszą ucieczkę. Jeszcze chwila, a znajdzie się w pułapce, tem więcej, że posterunkowy, chcąc go osaczyć ostatecznie, wyciągnął gwizdek z kieszeni i z okrzykami pogoni złączą się zaraz policyjne gwizdki.
— Co robić?
Raptem spostrzegł, że ulicę, którą uciekał, przecina jakaś przecznica. Bez namysłu rzucił się w tym kierunku i pomyślał, że na pewien czas jest uratowany. Bardzo krótki, jednak, bo muszą dostrzec, dokąd się skierował i wnet zbliży się pogoń, tak samo, niebezpieczna i zawzięta.
Nie mylił się.
— Tam!... tam!... — wołano — Tam biegnie... Trzymajcie!...
Na szczęście, uliczka była prawie ciemna, a dzięki temu jego sylwetka mniej wyraźna. Cóż to pomoże? Rychło, uliczka zapewne się skończy i znów jego postać stanie się doskonale widoczna. Zresztą, nie orjentuje się zupełnie, gdzie jest i nie ma pojęcia dokąd uciekać. Z tyłu dudnią liczne kroki i najwyżej kilka minut pozostało tej względnej wolności. Coraz silniej rozbrzmiewają gwizdki i wnet zbudzą całą dzielnicę.
— Jak się ratować?
Gdy nie znajdował już żadnego wyjścia i zastanawiał się, czy nie najrozsądniejszem byłoby przystanąć i oddać się dobrowolnie w ręce ścigających go, raptem rozpaczliwa myśl przyszła mu do głowy. Myśl, zaiste, godna szaleńca.
Zauważył, otwarte okno, parterowego mieszkania, w jakiejś kamienicy, do której się zbliżał w swej ucieczce. Znajdowało się szeroko rozwarte i wyglądało na to, że właściciel tego lokalu, albo śpi głęboko, albo też wcale jeszcze do domu nie powrócił.
— Zaryzykuję!
Bez namysłu, skierował się tam i z zaiste kacią zręcznością, wdrapał się na parapet. Jeszcze sus i był wewnątrz mieszkania.