Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Drwiąc chodził po sali. Podszedł do drzwi sypialni, otworzył, zaświecił lampę i rozglądał dokoła. Snać spostrzegł ślady mojej gospodarki, coś przewracał w gdańskiej szafie, a zdaleka dobiegały mnie urywkowe frazesy.
— Jaka niedelikatność!... Plądrować w moich ubogich gratach... sprzęty rozbijać... Czy i ja u szanownego dobrodzieja meble psułem?
Ukazał się w progu. Trzymał w ręku rozbitą szkatułkę. Pokazywał z wyrzutem.
— Nawet przez grzeczność nie wymówi banalnego słówka przeproszenia! Qualis homo! A biednego Bafometa mi zepsuł! Autentyczna templarjuszowska skrzynka z XVI w.! Doprawdy wandalizm!... W dodatku zabrał moje billet doux... nie byłbym dżentelmenem, gdybym listy miłosne pozostawił w obcem ręku...
Nachylił się nademną i najspokojniej przetrząsnął kieszenie. Bytem tak silnie skrępowany, że nie mogłem wykonać ruchu najmniejszego. Z jak miłą chęcią porwałbym go za gardło i zdusił wybiegające ironiczne słowa.
Chcąc ukryć, co się we mnie działo, przymknąłem oczy.
— Teraz zdaje się — mówił kończąc rewizję — mamy wszystko! A wysoce interesujące notatki panny Łomnickiej pozwolę sobie wypożyczyć powtórnie!
Układał starannie w pudełku papiery, sprawdzał, segregował. Z pod przymrużonych powiek widziałem odwrócony kark, barczyste plecy, atletyczne ramiona.
Znów jął monologować.
— Prawdziwa kradz eż z włamaniem. Warto sprowadzić matadorów Urzędu Śledczego. Ucieszyliby się, że takiego ptaka złowili! Ha! Hanno!
Rozległy się kroki. Na progu stanęła kobieta. Nie