Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiem czemu? Doprawdy przychylniem usposobiony... mówię szczerze...
Postanowiłem uczynić próbę głębokiego wywiadu.
— Skoro słyszę podobne oświadczenie — odezwałem się po raz pierwszy — czemu te więzy, jakiemi jestem skrępowany i brauning na stole?
Wskazywałem na czerniejącą obok broń. Popatrzył dziwnie. Schował automatyczny pistolet, wstał i po chwili powrócił z sypialni z kordelasem
— Daję dowód zaufania — nachylał się, rozcinając więzy. Wyprostowałem obolałe dłonie. Sine pręgi znaczyły miejsca, ściągniętych mocno sznurów.
— Teraz i ja dam dowód — odparłem — wypiję nalany trunek, by wykazać, że nie obawiam się, iż jest zatruty.
Sączyłem powoli słodkawy sotern, mówiąc:
— Ustalmy fakty. Istotnie włamałem się tu, pan mnie obezwładnił. Cóż dalej?
Oparł głowę na dłoniach.
— Dalej jest to — skandował wyrazy — że pragnę pana przerobić z wroga na przyjaciela... mimo wszystko... rozumie pan... mimo wszystko...
— Więc?
— Nieco naszych tajemnic pan zna, lecz bez zrozumienia istotnej treści.
— Mianowicie?
Za parę histeryczek, lub wysoce cnotliwych ramolowatych starszych panów mnie obgaduje... z tego nie należy wyciągać daleko idących wniosków. Rozumiem, jakie musiała sprawić wrażenie lektura rewelacji panny Łomnickiej. Czy pan ją znał dobrze?
Skinąłem głową.
— Wątpię — mówił poważnie — to była kobieta zupsuta przez powodzenie i fantastyczka. Trak-