Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

łobny welon. Gdy chciałem w pierwszej chwili rzucić się ku niej, ręce zbira, stojącego z tyłu pochwyciły mnie za plecy i powstrzymały siłą.
Chwilowo bezbronny, nic wskórać nie mogłem. Należało symulować poddańie i oczekiwać spokojnie korzystnego zbiegu wypadków.
Czarny adept rozmyślnie w ironiczno wytwornych frazesach, smagał, jak biczem.
— Szczerzem rad powitać panią! Ha! To się dobrze składa! Spotkanie tak nieoczekiwane z najdroższym! Moja kochana Hanna jego wywabiła z warszawskiej dżungli, by na przyjacielskiej pogawędce umysł ochłodził w oazie ukojenia, mój skromny liścik sprowadził panią...
— Podły! — wyszeptała Rena.
— Co prawda — ciągnął dalej, nie zważając na słowo które padło — popełniłem tę niedyskrecję, że podpisałem się nazwiskiem, stanowiącem pańską własność, Czułem się z tego prawdziwie dumny! Zresztą niezwykłe okoliczności tłomaczą niektóre niedelikatności... i pana szanownego przy niezbyt prawnej robótce zastałem...
— Sfałszował pan list i tem tu ściągnął nieszczęsną? — zawołałem.
Skłonił się głęboko.
— Niestety, mea culpa! Czyniłem ongi studja porównawcze nad charakterami pisma... jak twierdzą grafolodzy, doszedłem do poważnych rezultatów... Mniejsza... Zasługuję na wdzięczność. Czy nie cieszy się pan z tak wielkiego przywiązania... przyjaciółki? Napisałem tylko: „przybyć bez zwłoki na Stare Miasto, bo grozi niebezpieczeństwo! dyskrecja!“ — i pani jest! Do wewnątrz zaprosił, oczywiście, w imieniu pańskiem, oczekujący na ulicy brat odźwierny...
— Morderca, zbrodniarz... wybuchnęła Łomnicka.