Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaciągnąłem się dymem głęboko i nikłym ognikiem jarzącego końca wodziłem po murach. Blask był zbyt słaby, by rozróżnić coś bliżej. Zdawało się, jedną ze ścian przecina podłużna szczelina, rzekłbyś szpara wejściowych drzwi. Dalsze inspekcje nie wykazały żadnego rezultatu. Zresztą, gdyby tak było, musiał zamek znajdować pomieszczenie z zewnętrznej strony, bo wewnętrzna nie wykazywała nic prócz gładkiej powierzchni, ja zaś do czynności wyłamywawczych nie byłem uzbrojony nawet w pilnik do paznokci. Od dogasającego, zapaliłem nowego „madena” i łykając nikotynę pogrążyłem się w rozważaniach.
Przychodziło mi na myśl talmudyczne przysłowie „łotr przypomina morze wzburzone, gdy z brzegów wystąpi, granic nie zna”, teraz doprawdy można było się spodziewać wszystkiego. Lecz inna na pociechę nasuwała się maksyma „dopóki stopa jest obutą, dopóty ciernie łamie”. Toć musiał się znaleźć hamulec na niego! Toć znajdowałem się w miljonowej stolicy, z sprawnie działającym aparatem organów bezpieczeństwa, czyż możliwem jest bym miał tu zginąć, by ważył się on na zadanie i jej mnie śmierci. Tam dokoła snuły się beztroskie tłumy po ulicach, kina rzucały oślepiające światła swych reklam, szalały dancingi... a ja tu miałem zakończyć bezsławnie żywot? Zauważą nasze zniknięcie, rozpoczną poszukiwania i... równie dobrze mogą odnaleźć nad modrą Wisełką nasze ciała jedynie! Małe utopienie, nieszczęśliwy wypadek... a jeśli potem ustalą zbrodnię i symulację wypadku, pocieszać się można tem, że szczęśliwość w zaświatach jest większą, niż na tym padole łez i dochodowych podatków. A w ilu głośnych morderstwach sprawcy wykryci nie zostali? weźmy bodaj sprawy Gromnickiej, Meklemburga, Smolikowskiego... i to nie na