chwilę nadsłuchiwała, poczem błyskawicznym ruchem wyślizgnęła się z piwnicy. Posłyszałem cichutki zgrzyt przekręcanego klucza w zamku. Byłem w drugiej komórce. W półmroku lochu, oświeconego małym zakratowanym oknem obejrzałem rewolwer systemu „Smith i Wesson“, sprawdziłem czy należycie odpowiada sprężyna. Niby skarb najdroższy, niby wygrywającą dolarówkę, przycisnąłem do piersi. Możliwie bez hałasu, postarałem zamknąć za sobą ciężkie żelazne rygle mego początkowego więzienia i skierowałem się w stronę, gdzie czerniały schody.
Świadomość, że nie padłem ofiarą haniebnej przewrotności i zdrady, napełniała otuchą w szczęśliwe zakończenie przygody, mimo, że przewidywana krwawa walka napełniła grozą. Stąpałem po stopniach, postanawiając, iż uczynię użytek z broni dopiero w ostatecznym razie, jeśli...
Schody były ciemne, wąskie i krągłe. Posuwając się na palcach liczyłem: raz.. dwa.. trzy.. stopnie... dziesięć.. i zakręt; gdy doliczyłem do dwudziestu zajaśniał nikły promyk światła. Byłem przed wejściem prowadzącem do sali. Łatwo odszukałem otwór okrągły, przez który obserwować było można pomieszczenie. Nikogo w pokoju nie było, snać gospodarz znajdował się w sypialni lub na dole. Nacisnąłem drzwi, nie ustąpiły, widocznie zamknięte na klucz. Chwilowo mało mnie to wzruszało: wszak i tak musiałem pozostać w ukryciu. Raz jeszcze obejrzałem sekretne okienko i z radością sprawdziłem, iż łatwo przez nie obserwować i strzelać. Dosięgnąć z tamtąd można było każdej części sali, a punkt oparcia ułatwiał cel i pewność strzału.
Obecnie po omacku, starałem się zbadać rozległość platformy, na której się znajdowałem. Kamienny występ zakańczając schody, nie był otoczony po-
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.