Jeden z nich zbankrutowany arystokrata, bliżej go nie wymienię, nosił zaszczytnie w dziejach naszych znane nazwisko. Lecz alkocholik i zkokainizowany erotoman, dawno posiadł smutną sławę utytułowanego wykolejeńca. Przystęp jednak miał do wszystkich sfer i dzięki stosunkom (w Polsce protekcja umarła!) oddawał, zapewne, nieocenione usługi swemu mistrzowi. Drugim — był człowiek, niby literat, niby uczony z zawodu, człowiek starszy z nader burzliwej przeszłości. Dawno szeptano o nim, po cichu, że satanizuje i odprawia czarne msze, przybrany w grecką chlamidę, z głową przystrojoną wieńcem róż. Miał, pono, przed wojną parę skandalicznych procesów, zakończonych paroletnim więzieniem. Że jednak obecnie więzienie należy do objawów przynależności towarzyskiej, nie raziło wielu i posiadał licznych adherentów.
Taką więc była kompania „rady najwyższej”! Ciekawiło mnie do jakich granic, w naszym wypadku, posuną się ci ludzie? Gdy zajęli miejsca, czarny adept pochylił się ku nim i mówił.
— Sprawa jest więcej, niż poważna, nim powezmę decyzję pragnę waszej, bracia, rady. Wtargnęła tu Łomnicka wraz ze swoim cicisbeem[1] i groziła skandalem. On, wiecie już kto, rzucił się na mnie, że ledwie z życiem uszedłem, z trudem udało się go obezwładnić...
Kłamał bezczelnie. Znaczyło, że nie są jego towarzysze tak zepsuci do szpiku, skoro świadomie prawdę zamilczał, skoro nie wspominał słówkiem o wstrętnym targu i szantażu, jaki usiłował dokonać. Pragnął ich jedynie, jako pokrywki, w razie możliwych nieprzyjemności. Więc z jednym tylko przeciwnikiem mieliśmy do czynienia, reszta to były powolne pionki. Tem lepiej, nie mogą mu okazać pomocy, gdy... Lecz słuchajmy!
- ↑ cicisbeo (z wł.) — gach, kochanek. Zob. hasło w Wikipedii.