Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

stało wspomnienie po tobie... wówczas my wystąpimy i roztworzymy otumanionym ludziom oczy, ty zaś...
— Ja?
— Nim upłynie termin zginiesz... a może wcześniej jeszcze. — Wiesz, że nie ostrzegam próżno nigdy! Was, jeśli się nie cofniecie — zwrócił do pozostałych — podobny los czeka!
Zdawało mi się, że wzrok starca biegł ku skrytce, gdzie stałem. Z zapartym oddechem śledziłem bieg wypadków. Czarny adept, przy ostatnich słowach, padł na krzesło i ukrył ręce w dłoniach. Niemniejsze pomięszanie okazywali jego towarzysze.
Nieznajomy przez chwilę patrzył na wywołaną wrażeniem jego słów scenę.
Tak spoglądać musiał Savanarola, gdy florentyjczycy chowali twarze w poły płaszczów, wstydząc się własnych nieprawości.
— Odchodzę! — wyrzekł.
Wyszedł wyprostowany, ten Mane, Tekel, Fares losów, nie zatrzymywany przez nikogo.
Zapadła cisza, jakby przy nieboszczyku w żałobnej komnacie. Słychać było tylko przyspieszone oddechy trzech mężczyzn i wyczuć się dawało, że żaden z nich nie ma odwagi przerwać kamiennego milczenia, odwagi niema drugiemu spojrzeć w oczy, że unika wspomnień i wyjaśnień.
Pierwszy otrząsnął się wymokły panek. Stracił jakoś tupet, snać niedawna wróżba przejęła go niepokojem.
— Późno już! Idę!...
— I na mnie pora! — podniósł się z miejsca starszy.
Czarny adept uniósł głowę. Zamigotał w oczach błysk rozpacznej decyzji.