Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— To i lepiej — mruknąłem — teraz będziemy swobodni!
Wyskoczyłem z samochodu. Panna Łomnicka również zamierzała wysiąść.
— Sądzę, że rozsądniej by było, gdyby pani pozostała — zauważyłem.
— Nigdy! — odparła — muszę się przekonać gdzie jest Mary. Idę!
Tyle stanowczości brzmiało w głosie, iż nie nalegałem więcej. Poleciłem szoferowi zatrzymać motor i pogasić światła. Odchodząc szepnąłem na ucho, by w razie zbyt długiej naszej nieobecności natychmiast zawiadomił najbliższy policyjny posterunek. Wsunąłem mu większy napiwek i sprawdziwszy czy mam rewolwer w kieszeni, podszedłem do mej towarzyszki, która stała o parę kroków opodal. Ruszyliśmy.
Teraz zaczynała się prawdziwa przygoda. Zagłębialiśmy się w las.
Początkowo wydawało się, iż śród zarośli nie stoi żadna budowla. Wielkie sosnowe drzewa, skłaniając głowy ku sobie, szeptały swe odwieczne legendy. Jesienne pożółkłe liście, podrywane podmuchem wiatru padały dokoła, a małe potrącane przez nas krzewy rzucały krople dżżu. Stąpając powoli, ostrożnie, ślizgaliśmy się po rozmiękłej, pokrytej mchem ziemi. Ciemnota panowała taka, że nie można było dojrzeć nigdzie śladu ścieżyny, latarką elektryczną bałem się świecić, by nie dostrzeżono poszukiwań.
— Skoro tamto auto tak szybko wróciło, a my byliśmy w niewielkiej odległości, tu więc gdzieś Mary wysiąść musiała... lecz gdzie? — zauważyła panna. Spostrzeżenie było teoretycznie trafne, lecz właśnie to „gdzie” stanowiło szkopuł. Gaj w dalszym ciągu nie zdradzał śladu ludzkiej siedziby, trudno zaś było