Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

przypuścić, by tam ktoś sobie wyznaczał, w podobną pogodę, spotkanie.
Niezrażeni, choć przemokli, zagłębialiśmy się w gęstwinę dalej. Śród drzew zamigało nagle coś białego.
O! tu! — wyrwało nam się jednocześnie. Jeszcze parę kroków i przed nami zarysowały się kontury willi. Był to domek raczej, niewielki, parterowy, murowany. Mógł mieścić najwyżej parę pokoji. Przez szczelnie zamknięte okiennice nie przedostawał się najmniejszy promień światła. Budynek sprawiał zamarłe i opuszczone wrażenie.
— Czyżby?
Zbliżyłem się po cichu, przywarłem do okiennicy. Przez szparę nie mogłem nic dojrzeć, prócz ciemności, równie ucho nie chwytało najlżejszego szelestu. Obszedłem willę parokrotnie na palcach, dokoła. Żaden szczegół nie zdradzał czegoś podejrzanego, czy tajemniczego. Zdawało się, iż stoi próżne domostwo, od szeregu tygodni pozbawione lokatorów, rzecz zwykła i normalna w letniskowej miejscowości.
— Jesteśmy na fałszywym śladzie, panno Reno! — wymówiłem — tu niema nic...
— Niestety. I mnie się tak wydaje... ...lecz niech pan słucha!
W tym momencie jakby z wewnątrz domu dobiegł odgłos, odgłos dziwny, zdawałoby się, jęk kobiecy. Jęk tak niewyraźny, tak przytłumiony, że niewiadomo było czy to halucynacja naszych napiętych nerwów, czy dźwięk brzmi istotnie.
— Słyszał pan?
Tak! Miałem wrażenie, że słyszałem, albo wydało mi się, że słyszałem... Z zapartym oddechem, trzymając się za ręce, przytuleni niemal jedno do drugiego, nadsłuchiwaliśmy dalej.