Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Cichy szum wiatru, świst między drzewami, po chwili znów dobiegł nas gdyby głos kobiecy.
— O! Bo.....że...
Czułem, że nerwy moje nie wytrzymają dłużej. Bez namysłu, całym ciężarem ciała rzuciłem się o drzwi. Skrzypnęły zlekka, lecz nie ustąpiły. Były mocne dębowe, o żelaznych okuciach. Wysiłek ponowiłem parokrotnie — daremnie. Uchwyciłem za klamkę, chcąc je podważyć. W tejże chwili z wewnątrz zabrzmiał głos.
— Powoli, powoli.. sam otworzę!
Zazgrzytał klucz i łańcuch. W napół uchylonych drzwiach ukazał się rozebrany człowiek.
— Co tam? Czego?
— Proszę otworzyć!
— Niby dlaczego? Ja tu dozorca! Nikt nie mie szka. A pan po nocy markuje i drzwi rozbija?
— Proszę otworzyć! Słyszałem najwyraźniej krzyk kobiety? Co u was się dzieje?
— Krzyk kobiety? Rany boskie! Warjat pewnikiem albo zawiany! Toć prócz mnie nikt tu nie ostaje nockom!
— Otwórz pan!
— Otworzyć mogę, bo widzę jakieś porzundne państwo. Ale żeby też...
Uchylił łańcucha.
Wpadliśmy do wewnątrz. Z elektryczną latarką obiegłem wszystkie pokoje. Z każdej strony sieni było ich po dwa. Dalej kuchnia. Nigdzie nic. Z kuchni po schodach schodziło się do suteryny. Stał w niej duży magiel, pozatem parę stołków. Wogóle willa, zawierała bardzo mało mebli, niemal żadnych zakamarków i trudno w niej było ukryć cośkolwiek. Ot zwykła willa, opuszczona przez letników, oczekująca nowych gości na następną wiosnę. W przedsionku