światła zalewały pokój, a pod ich wpływem starałem się dać zgoła inne wytłomaczenie wczorajszej przygodzie. Czy wszystko, co wczoraj przeżyłem nie było urojeniem i wybrykiem podekscytowanych nerwów a wielce tajemnicza kartka i ekscentryczności panny Mary Łomnickiej, wprost fantazjami bogatej, rozkapryszonej miss, która się mocno nudzi i z nudów, oraz nadmiaru polskich złociszy i amerykańsko wszechwładnych dolarów, sama już nie wie co wymyśleć, napędzając tem porządnego strachu subtelnej i nerwowej siostrze? Gdy partje tennisa się już skończyły, fajfy jeszcze nie zaczęły a dancingi może przejadły, a może na nie z powodu niedawnej żałoby zbytnio chadzać nie wypada — czemu nie urządzić sobie romantycznej, aczkolwiek romantyzm nie w modzie, wycieczki w okolice Konstancina. Może to być wcale zajmujące... i najwyżej zagraża w konsekwencji katarem... a że zakochany przysyła bileciki z satanizującemi rozkazami — to już jego rzecz, musi to być „farceur” pierwszorzędny...
Doprawdy nie ma czem sobie głowy zaprzątać i najrozsądniejszem będzie w tym duchu złożyć „exposée” mej wczorajszej towarzyszce, uspakając zupełnie.
Wszakże wczoraj spotkała nas jeszcze jedna przygoda, jeśli wogóle przygodą to nazwać można.
Gdy powracaliśmy do Warszawy, nagle niby z pod ziemi wyrósł cyklista a przejeżdżając koło samochodu grzecznie uchylił czapeczki i wymówił.
— Przepraszam!
Obecność rowerzysty w nocy i w odludnej o tej porze miejscowości nie należy do rzeczy powszednich. Równie do rzeczy powszednich w czasach dzisiejszych nie należy grzeczność. Lecz, ostatecznie, wszystko razem wziąwszy, nie należy podobne spotkanie i do spraw nadzwyczajnych.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.