Z całej tedy przygody pozostawały pozytywnemi dwa fakty: primo — jeździłem niemal całą noc sam na sam z piękną panną; secundo — z tąż piękną panną wszedłem w wielką przyjaźń.
Rozstając się wczoraj o trzeciej nad ranem, umówiliśmy się, że przybędę do panien Łomnickich nazajutrz t. j. dzisiaj o piątej popołudniu celem, pozornie, oficjalnej wizyty, w gruncie, by wystudjować sytuację.
Z tej to przyczyny ubierałem się tak pięknie i tak pięknie wiązałem mój przepiękny i zabójczy krawat w czarne i żółte kwadraty. Była godzina po czwartej. Po raz ostatni poprawiłem ubranie, naciągnąłem ciepły raglan, ująłem laskę i po chwili znajdowałem się na ulicy.
Jak wiadomo mieszkam na Marszałkowskiej, panny Łomnickie na Św.-Krzyskiej. Postanowiłem przebyć tę odległość pieszo, tem bardziej, iż wypogodziło się i po wczorajszej ulewie, październikowe słońce przygrzewało nieco, osuszając z błotnistych plam chodniki. Szedłem powoli, śród spieszącego i roztrącającego o tej porze tłumu. Migały sylwetki postrojonych pań, panienek i ćwierć dziewic, urzędnicy, z teczkami pod pachą, pędzili na głodowe obiadki, grupy żydowskich bussinesmanów popychając i gestykulując, wrzaskliwie rozprawiały o szwindlarskich interesach. Było rojno, gwarno, gorączkowo i jarmarcznie, jak o tej porze stale wygląda Marszałkowska. Bo każda ulica w Warszawie, o każdej porze dnia ma inną fizjonomję i inny charakter.
Naraz ktoś ujął mnie z tyłu pod rękę.
— Witam!
Obejrzałem się. Był to Maliński dziennikarz i kawiarniany ptaszek, istny journal parlé, chodzący dodatek nadzwyczajny Warszawy.
— Witam — powtórzył — no, co słychać?
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.