Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

„No, co słychać?” jest typowo warszawskim frazesem, mającym wyrażać zainteresowanie losami bliźniego. W tej formie zadane pytanie na ulicy wymagałoby właściwie odpowiedzi „słychać dzwonki tramwajowe i trąbki samochodów”, co byłoby zgodnem z prawdą. Lecz na „co słychać” zwyczaj nakazuje odpowiedzieć „ot tak sobie po maleńku albo „stara, panie bieda i tyle.”
Ponieważ nie lubię być ani realistycznie prawdomówny, ani szablonowy, odparłem uśmiechając się obleśnie, innem uzualnem pytaniem.
— A co słychać u pana?
Maliński skrzywił się.
— Ciągniemy taczkę żywota, jak możemy. Nędza, golizna i basta. Nawet gorzały nikt człowiekowi postawić nie chce...
— Podłe czasy — potaknąłem chytrze.
— Pewnie, że podłe! Ale... ale... mam dla pana pierwszorzędną sensację:
— Dla mnie?
— Nie słyszał pan o czarnym adepcie?
— O czarnym adepcie? Cóż to znowu takiego?
— Jakto? Okultysta... i nie słyszał! Cała Warszawa się trzęsie!
Cała Warszawa ograniczała się właściwie terytorialnie do samodzielnej rzeczypospolitej kawiarni „małej Ziemiańskiej” z autonomicznym ogródkiem, tem nie mniej zaczynało to być interesujące.
— Więc?
— Od jakiegoś czasu — tu Maliński ujął mnie poufale pod rękę — gadają, że do Warszawy przybył tajemniczy mag. Z kąd, co, jak? — niewiadomo. Ma być niezwykłej urody, posiada siły nadprzyrodzone i operuje między niewiastami...
— Ciekawe!