się układać wcale poważnie. W dalszym ciągu symulując obojętność przed plotkarzem, indagowałem od niechcenia.
— Na czem ma polegać niebezpieczeństwo?
— Mówić, mówią bardzo wiele. O dziwnych śmierciach na odległość, chorobach, których określić nie sposób, o nasyłaniu hypnotycznem obłędu. Co tam jest prawdy, nie wiem, ale zdaniem mojem, nie ulega wątpliwości, że jegomość ten stoi na czele silnej organizacji...
— A policja?
— Policja jest bezsilna. Niema podstaw do ingerencji. Oficjalne skargi nie wpływają... sama zaś rzecz jest pierwszorzędnie zakonspirowana. Pozatem...
Byliśmy na Świętokrzyskiej. Przystanąłem i uśmiechając się dość blado, wyciągnąłem do Malińskiego rękę.
— Dziękuję za tak ciekawe informacje. No... no... istotnie ciekawe!... A pan, jak zwykle do Ziemiańskiej?
— Dawno się tam nie było, bo od dwóch godzin. Trzeba wpaść, by trochę zasiągnąć języka. A pan dokąd? Czy nie do Łomnickich, wszak tutaj mieszkają? Ten wszystko musiał wiedzieć. Umyślnie milczałem.
— Jak do Łomnickich — trajkotał niezrażony Maliński — to radzę się o czarnego adepta zapytać! Tam coś wiedzą. No! moje uszanowanie! Tu, uchylając zrudziałego melonika, znikł na zakręcie Mazowieckiej.
∗ ∗
∗ |
Wstępowałem zamyślony po szerokich marmurowych schodach.
Więc skoro stary wścibski tyle wiedział a nawet wiedział o Łomnickich musiało nie wszystko być bajką? Sprawa przybierała realne kształty, zgoła niezachęca-