Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

jące i wcale uszczęśliwiony nie byłem, iż dałem się w nią uwikłać. Lecz obecnie cofać się było już późno... zresztą ciekawość zbytnio podraźniona. Mimo wszystko należało iść do końca.
Zadzwoniłem.
Wyjrzała przystojna subretka.
— Czy panie przyjmują?
Z uśmiechem uchyliła drzwi. Z długiego, zawieszonego obrazami, przedstawiającemi sceny myśliwskie korytarza, znalazłem się w obszernym salonie, umeblowanym bogato i ze znawstwem Znać było połączenie pieniądza nie z nouveau riche’owskim dorobkiewiczsotwem, lecz ze starą i wytworną kulturą. Meble były jasne, wesołe w stylu Ludwika XIV, pokryte blado niebieskim adamaszkiem o złoconych poręczach. Z oszklonych gablot wyzierał Vieux sevre, w postaci statuet kokieteryjnie powykręcanych markiz. Na scianach Watteau, Boucher i cukierkowate francuskie sztychy XVIII w.
Usiadłem w głębokim fotelu. Naprzeciw mnie wykwintna dama roccoco, z za białych ram, bawiła się różową nóżką z białym pieskiem, który ją za tę nóżkę usiłował pochwycić. Obok wisiała stara grawiura, przedstawiająca którąś z przygód miłosnych Casanovy.
— Przyszedł pan? Jak to dobrze!
Zerwałem się z miejsca. W drzwiach stała panna Rena. Była w jasno popielatej sukience, tegoż koloru pończoszkach i pantofelkach. Twarzyczkę miała pobladłą, a w oczach wyraz zmęczenia, ślad naszej wczorajszej ekskursji.
— Jak to dobrze — powtórzyła. — A bardzo pan znużony?
— Ja, nie! Lecz na pani znać silne zmęczenie. Ale, najważniejsze pytanie! Czy siostna wróciła?
— Tak wróciła... i jest dziś w znakomitym humorze.
— Nadzwyczajne! A o której była w domu?