Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

o nim... dlaczego nie wiem? Doprawdy nic bym nie ryzykowała, gdybym poszła do Łazienek. Wydrwiła bym go po swojemu. Lecz jaki cel? Afiszować się z awanturnikiem? Pytałam się dziś dyskretnie paru znajomych. Nikt o baronie de Loves nic nie słyszał. Zatelefonowałam nawet, z nudów, do Zdzisia Pokrzywnickiego z M. S. Z. — powiada, że egzystencja podobnego arystokraty jest mu nieznaną i że ich akta o osobniku tego nazwiska milczą. Dodał nawet, żebym się zajęła lepiej rodzinnemi, naprzykład galicyjskiemi hrabiami... „Wiecznie galileusz z pana wyłazi“ — powiedziałam i położyłam słuchawkę.
Ładnie byłabym się ubrała! Ten cały de Loves, to pewnie złodziej kieszonkowy i dawny maitre d’hotel. Dziś maitre d’hotel‘owie mają lepsze maniery od magnatów...

Niedziela

A jednak byłam... Nie chciałam a byłam o siódmej, jakaś siła wprost wypchnęła mnie z domu. Jak gracza, który przysiągł sobie, że grać nie będzie, a pędzi skoro wie, że znajdzie partyjkę. Wyszłam po siódmej, zmuszałam się, by iść powoli, z nadzieją, że gdy spóźnię się blizko o godzinę... jemu się znudzi, że go nie będzie... Z tą nadzieją kroczyłam przez ciemne aleje ogrodu. Ale gdzie tam! Tuż koło posągów, okalających jezioro przed królewskim pałacem Stanisława Augusta stał i coś grzebał w zwirze cieniuchną laseczką. W świetle płonących latarni wydał się, jakby uosobieniem zła, demonem wytwornym z „Djabła” Molnara.
— A jednak pani przyszła? — zgiął się w ukłonie.
— Każdemu o tej porze spacerować wolno! — odcięłam.
— Więc i mnie towarzyszyć wolno!