Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedziałam nic; poszliśmy alejami, okalającemi jeziorko. W mroku mijały nas przytulone do siebie pary, w powietrzu unosił się aromat kwiatów, zdala dobiegały przytłumione odgłosy miasta.
— Może usiądziemy?
Siedliśmy tuż nad wodą, nad nami schylały drzewa swe zielone głowy, w dali majaczył biały posąg nimfy, unoszonej przez satyra....
— Wiedziałem, że panią spotkam — szepnął.
— Czemu?
— Może bardzo tego pragnąłem, może wyczarowałem, może wysyłałem me myśli, jak macki, by tutaj przyciągnąć...
Milczałam, głos równy i melodyjny tego człowieka upajał mnie. Wstydziłam się a jednak z nim było mi dobrze. Tak czuć się musi wielka dama, gdy ulega kaprysowi dla stajennego chłopaka... Nie wiem dla czego w dalszym ciągu nie mam do panka zaufania, choć jest bezwzględnie nieprzeciętnie inteligenty i oczytany. Mówi z największą łatwością o wszystkiem i... o niczem. Musiał podróżować wiele, opowiada równie zajmująco o mahatmach i Indjach, jak o grobowcu Tutenkamena czy o londyńskiej Picadylly, lub Bois de Boulogne paryskim. Powoli wciągnął mnie w rozmowę. Rozgadałam się głupio i niepotrzebnie. Mówiłam za dużo i za szczerze. On dowiedział się właściwie wszystko o mnie... ja o nim nic. Ma dziwny sposób wypytywania, niby niechcący, o stosunki osobiste... sam unika sprecyzowania swych zajęć tutaj... Ogólnikami daje do zrozumienia, że ma rozległe, pierwszorzędnej wagi sprawy. Nie śmiałam nalegać, a tak chciałoby coś bliżej dowiedzieć się o nim...
Gdy na pożegnanie wpił się wargami w przegub mej ręki... nie broniłam. Po stokroć gorzej, obiecałam z nim spotkać się jutro...