Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

ves ubrany w długi czarny jedwabny płaszcz. Na głowie miał dziwaczny trójkątny biret.
— Wszystko w należytym porządku?
— Tak jest! Najprzewielebniejszy mistrzu!
— Odejdź! Będziesz kontrolował wstępujących!
Sługa skłonił się i wyszedł. Gospodarz podszedł do stolika i za nim zajął miejsce. Siedział tak blisko, że niemal wyczuwałam jego oddech. Teraz przyznaję byłam przerażona, ale i zaciekawiona do najwyższego stopnia. Rozpalona, jak żelazo. Co to wszystko miało oznaczać? W mym mózgu wirowała jedna myśl: co dalej nastąpi?
Po chwili w drzwi rozległy się trzy dyskretne stuknięcia.
Siedzący za stołem, szybkim ruchem nałożył maskę i zapytał.
— Kto śmie zakłócać spokój świątyni?
— Siostra i brat, łaknący światła! — zabrzmiała przytłumiona odpowiedź z za drzwi.
— A jakie światło ma być udzielone?
— Światło prawdziwego zbawienia!
— Wstąpcie!
Szereg, otulonych szczelnie w długie czarne płaszcze, postaci wkroczył do pokoju.
Wchodzący bez wyjątku mieli maski na twarzy. Przy drzwiach rozłączano się: kobiety zajmowały miejsca wzdłuż słupu S. mężczyźni przy filarze B. Przeważały kobiety, było ich pięć, podczas gdy, prócz de Loves’a, mężczyzn naliczyłam czterech. Płaszcze i maski, zapewne musieli przybierać w przedsionku, gdy dawali hasło, nadchodząc z miasta.
Skoro wszyscy zajęli miejsca i zaległa cisza, przewodniczący pozdrowił obecnych.
— W imię tego, co rozkazuje nam, witam was siostry i bracia!