Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zgasić światło! — padł rozkaz.
Płomienie wielkich siedmioramiennych świeczników zagasły. Tylko żarzące się węgle trójnogów rzucały czerwone błyski, przecinając mroki komnaty... Pary, niby wielkie cienie ginęły, śród kobierców przyściennych otoman, rozlegały się szmery drapieżnych ukąszeń czy pocałunków...
Wpijałam się wzrokiem w ciemności, by dostrzedz co robi on? Siedział zdawało się obojętnie, oświecony mdłym płomieniem, jakby w zadumie, jakby szatański trunek pozostał nad nim bez mocy.
Nagle jedna z kobiet, wznurzyła się z półcieni. Wysoka, rosła blondyna, niemal o posągowych kształtach. Powoli krok za krokiem, kusząc jęła zbliżać. Wężowo gięło się jej ciało... niby pantery gotowej do skoku. De Loves kamienny, trwał w oczekiwaniu. Nagle z ochrypłym odgłosem przypadła, osuwając się wzdłuż niego, kryjąc głowę na kolanach...
— Nie! — rozdarł powietrze osrry krzyk.
To ja krzyknęłam. Sama nie wiedziałam, jak się to stało. Przemówiły przezemnie nerwy, przemówiła podrażniona kobieca zazdrość...
— Nie! — zawołałam powtórnie, stając w progu.
Gdyby podmuch lodowaty powiał śród zebranych. W lubieżnych uściskach zwarte pary rozłączały się spiesznie, lub skamieniałe w pokrętnych ruchach ze zdumieniem spoglądały na nieoczekiwanego intruza.
— Co... to... kto?... — biegł szept.
De Loves odwracał się powoli.
— A to ty! — wyrzekł jakimś dalekim głosem. — Poczem z wysiłkiem przychodząc do przytomności.
— Jakiem prawem tu weszłaś?
Stałam zmięszana, nie wiedząc co dalej czynić. Dokoła poczęły syczeć groźne pomruki. Jego twarz przybierała nieznany, obcy wyraz.