Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

prawda, nie wiesz gdzie mnie odszukać, bo przez ciebie podmiejską rezydencję straciłem... dla wszelkiej pewności zatelefonuję po odpowiedź sam...
Zatrzasnął drzwiczki... i znikł w październikowej mgle.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie zawiadomię policji... nie... nie miałabym na to dość siły... ja go jeszcze kocham... nie wprowadzę do naszego domu... Nie poznam z Reną... wiem coby to oznało... biedna moja malutka... Jeśli mnie nie będzie... może się zadowolni... Rena straci nieco... lecz ocali cześć i życie...
Postanowiłam... ten pan, co jej towarzyszył...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu pamiętnik się urywał.
Przez długą chwilę pozostałem w zadumie. Tyle wymowne karty, nagle przerwane, nakazywały oczekiwać czegoś straszliwego...
Zamierzałem powziąść decyzję, gdy...
Dr... dr... dr... — zabrzmiał ostry dzwonek telefoniczny. Pochwyciłem słuchawkę.
— Niech pan natychmiast przybywa — mówił odległy głos — panna Mary się otruła, już nie żyje...
Niestety! Wydało mi się to naturainem zakończenie tragedji.