Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.



IV.
Seans

— A więc decyduje się pani?
— Bezwzględnie!
Pokój zalegały niemal ciemności. Oświetlała go jedynie niewielka, przesłonięta czerwonym abażurem lampa. Prócz nas dwojga, mnie i Reny, nie było nikogo. Oczekiwaliśmy na medjum.
Od czasu ponurych wypadków, ubiegł tydzień, tydzień ciążący niby lata, smutny i posępny, tydzień, w którym każda myśl jest spowitą kirem i żałobą. Ile zapytań trzeba było zbywać milczeniem czy ogólnikami, pytań natrętnych... dalszych i bliższych krewnych, znajomych, zwykłych ciekawych... pytań, będących torturą. Przed nami zaś, jedynemi, którzy znali prawdę, legło wielkie zagadnienie: co dalej?
Oszczędzając ją jaknajbardziej, wtajemniczyłem pannę Łomnicką w treść tragicznych zapisek, część zaledwie, unikając rażących i drastycznych szczegółów. Uważałem to za konieczne, bo aczkolwiek sam na wszystko zdecydowany, z nią jedynie mogłem podjąć postanowienie dalszego działania.
Najprostszeem rozwiązaniem było zapewne powiadomić władze bazpieczeństwa, lecz na samą tą myśl wzdrygnęła się Rena. Dosyć, mówiła, nieszczęść spadło, by stać nadomiar pastwą rozgłosu i sensacji, bezwzględnie związanej z tak skandaliczną sprawą.
Szczere dążenia łączyły nas wspólnie: pochwycić zbrodniarza, pochwycić i wykonać nad nim sąd, wymierzając nieubłaganą karę. Ten fałszywy adept, ten