Nie należy do arkadyjskich rozkoszy samotne odprawian e nabożeństwa nad pół czarną. Tem mniej, gdy za towarzysza służą smutne myśli.
W takim nastroju zasiadałem tego popołudnia w małej Ziemiańskiej, zwanej Akademją sław bez teki, zasiadałem pod obwieszonym różnobarwnemi afiszami piecem. Tłok panował niezwykły, czyli jak o tej porze, w tym przybytku całkiem zwykły, bo to co kroniki gazeciarskie mianują „całą Warszawą” lubuje się w takich miejscach, gdzie powietrza nie dostać za pół polskiego grosza. Kelnerzy snuli się tam i sam, polewając uroczyście płynami, rozcietrzewionych w dyskusji gości. Poziewając, farbowały karminowe usteczka (pomadka Pivert Paris) różnorodnego autoramentu literackie i nie literackie dziewice, wypluwali dolarowe modlitwy spaśli ludzie pieniądza a brać dziennikarska „les faiseurs de gloires”, ci co tworzą sławę, medytowali, jak zwykle nad większem a contem, lub nawzajem obgryzali własne wydmuchane glorje. Było laurowo i od dymu papierosów ciemno.
Z za wielkiej płachty „Matin’a” obserwowałem krążących w poszukiwaniu krzesła, lub wchodzących i wychodzących „małoziemian” Bądźmy ściśli: raczej obserwowałem „małoziemianki”. Bo cóż może bardziej podnosić człowieka w rozterce duchowej jak zgoła platoniczne studja porównawcze damskich sylwetek i na pokaz wystawionych nóżek. Są to egzercycje wewnętrzne daleko więcej budujące, niżli kazania teozofów, lub „Trędowata” Mniszhówny. Że trwałem