w kontemplacji niemej tych ruchomych cudów, nic tak daleke dziwnego niema. Daleko jednak dziwniejszą wydało mi się sprawą, iż i na mnie spoglądano z ukosa, czasem z oburzeniem, czasem z uśmiechem, potem zaś między sobą zamieniano szepty. Również mężczyźni czynili o mnie jakby uwagi. Z początku piersi poczynała rozsadzać mi duma: snać perorowałem do siebie, popularność ma zaćmi niedługo pana J. M. Bazewicza i szlachetny profesor mapiasty, którego nie zmogła walka z „Alasem”, teraz z rozpaczy skróci swe wąsy i czuprynę posypie popiołem. Lecz nie! Podziw, manifestowany dla mnie, nosił inny charakter. Tak się spogląda na Witosa, gdy chce zostać premjerem, lub polsko-paragwajskiego finansistę, bujającego na wolności, tylko z tej przyczyny, — że mu precyzyjnie wykonanego „kantu“ udowodnić nie można.
Co to miało oznaczać?
Przy stoliku zajętym przez czarnobrodych malarzy pod prezydencją mistrza od krów Lasockiego (zastępca oficjalny Aleksander Mann) wszczął się ruch. Pan Maliński, wyczerpawszy wszelkie zasoby gadulstwa, powstał i zamierzał się żegnać. Dotychczas odwrócony plecami do sali, nie zdążył mnie był spostrzedz, lecz obecnie, dzięki pozycji stojącej wykrył, niby fijołka w trawie, i zdala czynił radosne sygnały ręką. Podskoczył, jak fryga i jął się cisnąć, niczem akrobata, poprzez stłoczone stoliki, bez żadnego respektu poszturgając kawiarnianych bywalców.
— Jak to dobrze, że spotykam! — wołał zdaleka ponad głowami dwóch rudowłosych piękności — jakto dobrze! Tyle mam do pogadania!
Powyższa enuncjacja oznaczała piłę w brzuchu przez conajmniej półgodziny, lecz może niósł mi on rozwiązanie zagadki i tajemniczego dla mej osoby podziwu?
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.