Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozmowa nasza musi być jaknajwięcej poufną. Może nawet dobrze się stało, że że ma miejsce nie u pana w domu, gdyż uprzedzam, jest pan pilnie śledzony. Z tego łatwo się domyśleć o czem chcę mówić. O tem co pana w tej chwili najbardziej interesuje...
Ujęła mnie pod rękę. Mijali nas nieliczni przechodnie. Obserwowałem z pod oka. Nieznajoma mieć mogła lat koło trzydzietu. Twarz piękna choć blada, nosząca piętno silnych namiętności i cierpienia. Prawidłowość rysów psuł grymas bolesny ust. Twarze takie miewają kobiety, które przeszły zawód miłosny. Ubrana była w ciemne palto z modnym wysokim szenszylowym kołnierzem, z pod niedbale, snać w pośpiechu nałożonego małego lila kapelusika wymykały pukle krótkich włosów, wytworny bucik zakańczał elegancki a dyskretny strój. Wyrażała się swobodnie i inteligentnie całem zachowaniem nie znamionując awanturnicy. Przy ostatnim zdaniu towarzyszki drgnąłem: więc stale i wszędzie wlókł się za mną ten nierozerwalny splot intryg, w które zawikłany byłem...
— Może się i domyślam, lecz...
— Ulica ma uszy — mówiła cicho. On ma uszy i oczy wszędzie. Pan nawet się nie domyśla, jakie grozi niebezpieczeństwo.
Raz jeszcze obejrzała się. Wyraz takiego przerażenia zamigotał w jej oczach, że i mnie mimowoli poczynał ogarniać niepokój.
— Niebezpieczeństwo? — powtórzyłem — Wszystko jest możliwe i na wszystko jestem przygotowany! Lecz dotąd nie wiem o co chodzi... Jeśli obawia się pani mówić na ulicy, to...
— Chodźmy, gdzie będziemy bezpieczni!
— Ale gdzie?