Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jutro wieczorem jest nieobecny — tłomaczyła szeptem — wiem napewno. Wyjdzie, o siódmej przed północą nie wróci. Wystarczy parę godzin na przetrząśnięcie legowiska...
— Więc jutro?
— Jutro oczekuję przed siódmą na Starym Rynku. Tam go nie spotkamy. Będę stała przed Fukierem. Pójdzie pan w pewnej odległości za mną i podejdzie, gdy skinę... Ale proszę się zaopatrzyć w elektryczną latarkę — to koniecznie... Więcej nie mam nic do dodania...
Poczem patrząc w oczy uporczywie, zapytała.
— Nie rozmyśli się pan!
— Może pani liczyć na mnie! — wymówiłem poważnie.
Milczenie, niby pieczęć zawartego paktu legło między nami.




VI.
Walka w ciemnościach.

Kroczyłem przez spot ciemnych uliczek, pamiętających straż marszałkowską, karoce pudrowanych szambelanów i mundury czwartaków. Małe domki tuliły się wzajem migając oświetlonemi oknami, bramy rozchylały wnętrza tajemniczo. Doznaję stale dziwnego uczucia, gdy jestem wieczorem w staromiejskiej dzielnicy. Wydaje mi się, że od Fukiera czy z której wnęki, wnet wychyli Hoffmanowski staruszek w bieder — majerowskim stroju i uśmiechając pomarszczonem obliczem, powiedzie w świat fantasmagorji....