Rozmyślając o poczciwych czasach robronów i zatabaczonych asesorów, postępowaniem za przewodniczką. Było po siódmej. Sklepy poczynano zamykać, mroki ogarniały kręte ulice, tylko latarnie świeciły zrzadka. Idąca z przodu kobieta znała drogę znakomicie. Przemykała się wzdłuż wązkich, oślizgłych chodników, przeszła pod sklepioną arkadą przechodniej kamienicy, skręciła w bocznicę. Jak gdyby umyślnie unikała bardziej oświetlonych miejsc. Połyskiwały tylko poruszające się nogi w jasnych pończoszkach.
Dążyliśmy na doł, ku Wiśle. Widać było zdaleka jarzące na rzece światła, niby illuminację świąteczną, ryki syren i szum statków napełniały atmosferę gorączkowym niepokojem.
Latarnie stawały się coraz rzadsze, parkany zastąpiły domki a miast chodnika ciągnęła się jakaś drewniana deska.
Uszliśmy, jeszcze parę kroków, nagle przewodniczka stanęła.
— Tu! — wskazała nizką furtkę.
Zatrzymałem się. Nacisnąłem żelazną klamkę, drzwi rozwarły się ze skrzypem.
— Niech pan stąpa — szepnęła — odważnie za mną! I ani słowa!
Znaleźliśmy się na obszernym błotnistym dziedzińcu. W kącie, z za stosu leżących desek, majaczyła murowana piętrowa budowla. W jednym z okien migało światełko naftowej lampy. Podeszła i trzykrotnie lekko uderzyła w szybę.
— Kto? — zabrzmiał z zewnątrz głos.
— Po deski na budowę świątyni!
— Wejść!
Drzwi otworzyły się bez hałasu. Weszliśmy. Wewnątrz stał drab, ubrany, jak robotnik o niemiłym
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.