Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

i ponurym wyrazie. Obejrzał nas od stóp do głów i rzucił ochrypłym głosem.
— Jaki klijent?
— Pan czarny, nie warszawski!
Odpowiedz ta musiała wzbudzić w nim nieco zaufania, bo łagodnej pytał
— A zapłata?
— Znak świętego pentagramu! — Kobieta wyciągnęła rękę na której błysnął dziwaczny pierścień. Mężczyzna pochylił się, obejrzał i rzekł.
— Witaj siostro!
— Witaj bracie! Prowadzę nowego profana. Mistrza niema. Wiem. Spotkałam, gdy wychodził. Lecz niezadługo powróci. Rozkazał nam zaczekać.
Mężczyzna znów spojrzał nieufnie.
— Zaczekać?
— Tak, przez znak Salomona, w sprawie tego co zaginęło!
Moja towarzyszka świetnie znała parole, bo po tych słowach pseudo robotnik, ujął w rękę lampę i skinął, byśmy postępowali za nim. Przeszedł przez dwie duże ubikacje[1], napełnione niemał po sufit deskami, poukładanemi w rzędy. Przystanął poza jednym ze stosów, maskującym drzwi, wyciągnął klucz i przekręcił zatrzask. Ukazały się porządne schody kamienne, prowadzące na pozornie opuszczoną górę. Przekręcił kontakt i zabłysło elektryczne światło.
— Dalej siostra wie?
— Dziękuję bracie! Sala posiedzeń katedry!
Ostatnie zdanie rozwiało snać ostatnie wątpliwości, bo zamknął za nami drzwi, przekręcając klucz w zamku. Posłyszeliśmy odgłos oddalających się kroków.

— Jesteśmy uwięzieni? — wyszeptałem przerażony.

  1. Przypis własny Wikiźródeł ubikacje — (dawn.) pomieszczenia, pokoje.