Wypadł, jak oszalały...
Dochodziła blisko ósma... Mżył drobny deszczyk a skuleni, uciekający przed słotą przechodnie, nadawali jakiś smutny i szary wygląd miastu...
Zresztą może tylko w oczach Grota... Bo wszystko było dlań teraz szare, smutne, ponure...
Szedł przed siebie, sam nie wiedząc dobrze dokąd idzie, z gołą głową, wymachując trzymanym w ręku kapeluszem i mrucząc jakieś słowa bez związku. Oglądano się za nim, a ci, co go znali z widzenia, spozierali ze spółczuciem, sądząc, iż to tragiczna śmierć Świtomirskiego o podobne zdenerwowanie przyprawiła żokieja.
Lecz nawet strugi deszczu, padające na twarz Grota i sączące się za kołnierz, nie zdołały go oprzytomnić... Nie widział nic, nie poznawał nikogo... Coś jakby załamało się w nim, jakby utracił dalsze zainteresowanie do życia, dalszą rację bytu — a uporczywy głos wewnątrz powtarzał:
— Koniec... koniec.... koniec...
Koniec nadziei i marzeń o świetnej przyszłości... Koniec z mozołem prowadzonej walki... Zwyciężono