je! Nijak zły opętał? Nasz „Magnus“ ma paść?... Chce go pan zastrzelić?...
Grot pochwycił chłopaka za ramię i potrząsnął nim silnie. Zajrzał mu w oczy jakiemś błędnem a pełnem takiej rozpaczy spojrzeniem — iż wzdłuż grzbietu tamtego przebiegł silny dreszcz.
— Widzisz! — mamrotał — widzisz... Po stokroć wolałbym... Inni... „Magnusa“? Okropne!... Sam nie mogę! Skoro nie on, to ja...
— Panie! Ja się pana boję! — jęknął chłopak.
— Nie bój się!... Nie bój... I dziś śpij jeszcze spokojnie... Jutro dopiero...
— Co jutro?
— Rychło się dowiesz, biedaku...
Grot roześmiał się dziko i pędem wybiegł ze stajni. Błaszczyk przeżegnał się i długo spozierał w ślad za nim. Potem i jego ogarnęło nieokreślone przeczucie nieszczęścia.
— Zwarjował!... Na czysto pan Grot zwarjował! — chlipnął — Wszystko bez te śmierć hrabiego! Co teraz będzie?
Grot tymczasem podążył do domu.
W swojem maleńkiem mieszkanku przy ulicy Litewskiej, składającej się z pokoju i kuchni, pozapalał wszystkie światła i dokładnie rozejrzał się po pokoju, jakby pragnąc zapamiętać szczegóły urządzenia, czy też z nim się pożegnać. Skupionym wzrokiem powiódł po rozwieszonych na ścianach wizerunkach koni, których dosiadał, a które łączyły się w jego pamięci z wspomnieniem odniesionych zwycięstw... Między innemi znajdował się i „Magnus“ — a na jego widok odwrócił głowę, rzekłbyś nie pragnąc nań patrzeć... Potem zerknął na swój portret, umieszczony nad biurkiem, pomiędzy skrzyżowanemi spicrutami. Tamten Grot, w żokiejskiej
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
125