Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

kurtce, w niczem nie był podobny do postarzałego i przygarbionego Grota, spozierającego na podobiznę. Śmiał się ze złotych ram, zadowolony, z swych lat trzydziestu i ufny w przyszłe triumfy...
— Smutny koniec karjery!... — mruknął.
Usiadł przed biurkiem, zapalił papierosa i zamyślił się na chwilę. Poczem jął otwierać szuflady.
Z jednej z nich wyciągnął browning. Sprawdziwszy czy nabity — wsunął do bocznej kieszeni. Z innych wyjmował papiery i listy, przerzucał pobieżnie — później darł, lub odkładał na miejsce. Nareszcie palce jego natrafiły na kopertę, w której się znajdowała paczka banknotów. Przeliczył. Może trzy tysiące — oszczędności Grota...
— Zostawię Błaszczykowi! — pomyślał i napisawszy szybko karteczkę wraz z nią włożył pieniądze do portfelu.
Przygotowania zostały ukończone.
Pozamykał szuflady, niewiedzieć czemu przejrzał się w lustrze, które odbiło szaro-ziemiste oblicze żokieja o nienaturalnie rozszerzonych i błyszczących oczach i pogasiwszy światła, opuścił mieszkanko.
Znalazł się na ulicy, zamierzając skierować się w stronę Belwederu.
W dalszym ciągu kropił deszcz, tworząc tu i owdzie na chodnikach wielkie kałuże, a ulice wydawały się obumarłe i puste.
Skręciwszy z Litewskiej w Aleję Szucha, wybierając umyślnie ulice, aby jaknajmniej napotkać ludzi, dotarłby Grot może tam, dokąd zamierzał się udać, gdyby nie niespodziewana przeszkoda.
Nagle, gdy znalazł się na rogu Aleji Ujazdowskich, ktoś pochwycił go pod ramię.

126