potężnie wczoraj w klubie i resztkami goni... Cała nadzieja w „Magnusie“... Podobno założył się o wiel ką sumę...
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! — uciął krótko.
— Jakto nie obchodzi? Z takim wariatem, jak Switomirski, nigdy nic nie wiadomo. Dziś ma, jutro niema. Nawet „Magnus“ go nie uratuje! Kiedy mu konie sprzedadzą za długi... po miejscu będzie, panie Grot...
— Ja się tam nie martwię — odparł żokiej, zaczerwieniwszy się lekko — miejsce zawsze znajdę...
— He... he... Różnie bywa!... — rechotał tamten dalej, przymrużywszy jedno oko — a nie lepiejby się zabezpieczyć...
— Nie rozumiem?
— Ano — jął tłomaczyć podstępnie Maliński — inaczej przed wojną się działo. Pamiętam... Wtedy wielcy panowie sprowadzali żokiejów z zagranicy, a jak im płacili... Taki Sloan, Hamilton, Morgan brali po dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, nie licząc procentów... Pan wie, co to znaczy na obecne pieniądze... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, może i więcej...
— No... tak...
— A jak żyli żokieje... Powiadam panu, każdy z nich miał dwóch sekretarzy i najmniej trzy przyjaciółki... Złoto rzucali garściami... Taki Wicks... Podczas rannych galopów wypijał dwie butelki szampana, a jak wpadł w dobry humor, to nie tylko chłopaków stajennych poił, ale konie szampanem wycierał...
— Skoro go stać było...
— A teraz — ubolewał, patrząc uważnie, jaki wpływ jego słowa wywarły na Grocie — a teraz?
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.
11