i jutro ranem. Parę tysięcy posiada w kieszeni... a jeśli przegra, straci najwyżej Błaszczyk, bo jemu chciał zostawić te pieniądze... A jeśli wygra?... Och, nie dla siebie będzie on grał.. Zagra... dla Tiny i „Magnusa“.
— To pan o jedenastej idzie do klubu? — zadał znienacka pytania, przypominając sobie, iż przy ich spotkaniu nadmieniał Maliński, że o tej godzinie będzie zajęty.
— Tak! — zerknął Maliński na zegarek, przerywając swą opowieść. — Za kwadrans... Ale nie dokończyłem....
— Innym razem dokończy pan o Frumkinie... Jest tu sprawa ważniejsza!... Mam prośbę...
— Prośbę? Do mnie?
— Czy mógłby pan zabrać mnie ze sobą do tego klubu?
Gdyby w tejże chwili oświadczono Malińskiemu, że towarzysz jest niebezpiecznym warjatem, jego zdumienie nie byłoby większe.
— Do klubu? — powtórzył.
— Cóż pana tak dziwi? Pragnąłbym zagrać!...
— Zagrać?
— Oczywiście! Nie grywam na wyścigach — mówił Grot, pragnąc dać swej prośbie prawdopodobne wytłomaczenie — bo uważam, że to nie licuje z moim fachem... Ale w karty?... Czemu nie spróbować? Lubię nawet bardzo!... Jestem zdenerwowany, chciałbym rozrywki — kłamał dalej.
— No... no...
— Może więc pan mnie wprowadzić?
Maliński wreszcie zrozumiał, że żokiej bynajmniej nie żartuje a na serjo ma ochotę zaznać hazardowych emocji.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
133