naście osób. Gra snać znacznie wcześniej musiała się rozpocząć, niż obliczał Maliński, a partnerzy tak byli nią pochłonięci, że na przybyszów nikt nie zwrócił uwagi. Oczy obecnych wpijały się w karty, padające na stół, ręce kurczowo zaciskały banknoty, a raz po raz słychać było stereotypowe wykrzykniki:
— Daję! Proszę! Ile do bicia?...
Maliński coś poszeptał z jednym z mężczyzn, widocznie gospodarzem lub organizatorem dzisiejszej uroczystości — a ten zerknąwszy przelotnie na Grota, skinął głową. Oznaczało to, że żokiej ma prawo pozostać.
Maliński dał znak i obaj zbliżyli się do stołu. Teraz dopiero na ich obecność zwrócono uwagę. Lecz jeśli osoba Malińskiego nie sprawiła większej sensacji — ku Grotowi pobiegły zdziwione spojrzenia. Dobrze znali go ci zawodowi gracze z wyścigowego toru i dobrze wiedzieli, że dotychczas nie interesował go hazard. Lecz miast zdumienia, na niektórych twarzach odźwierciadliła się raczej radość. Jeśli tu przychodzi, rychło zacznie „kombinować“ na torze, a wtedy...
To też ktoś uprzejmie posunął się dając mu miejsce, a inny „dowcipnie“ zawołał:
— Ho! ho!... Sam pan Grot!... Przychodzi odbić się po klęsce „Magnusa“... Prosimy...
Nie raziło tu towarzystwo żokiejów. Tylekroć grywał z niemi — grubo nawet — i Ruf i Kasprzak i Góralski...
Grot, zająwszy miejsce, obserwował zebranych. Nie skłamał Maliński. Większość, zapewne, kupcy, lub przemysłowcy o semickim wyglądzie, ludzie zamożni, o czem świadczyły leżące przy nich paczki
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
135