w różnej walucie banknotów i kilkukaratowe, brylantowe pierścienie, zdobiące palce. Gdzie nie gdzie tylko twarze, mniejsze wzbudzające zaufanie. Młodzi ludzie nazbyt elegancko ubrani, w których oczach przebijała chciwość i chęć za wszelką cenę wygranej. Podobne „niebieskie ptaki“ są nieodłącznym dodatkiem każdego z klubików. Musiano znać się nawzajem dobrze, bo poważni gracze spoglądali na „kombinatorów“ z lekceważeniem, a ustawiona pośrodku stołu „maszynka do kart“, paraliżująca wszelkie zakusy nieuczciwej gry — wolty, nakładki i zamiany — ostrzegła, jakby zdaleka:
— Nie probójcie... Kant nie przejdzie!...
To też „kombinatorzy“ zachowywali się możliwie „korekt“, starając pochlebstwem zdobyć zaufanie grubszych ryb. Jeśli dziś się nie uda, innym razem się uda wykorzystać ogólną nieuwagę. A jeśli nawet się nie uda — a nuż podleci i uczciwie się co nieco załapie, lub szczęśliwy gracz udzieli skromniejszej pożyczki...
Na końcu stołu zasiadł właściciel mieszkania, czy też organizator gry, podobno podupadły arystokrata. Do jego obowiązków należało kontrolowanie przybywających osób oraz nadzór nad przebiegiem partji. Bezpośredniego udziału w grze nie przyjmował, zadawalniając się pobieraniem t. zw. „kanioty“, czyli procentu od każdego znaczniejszego banku. Procent taki jest wynagrodzeniem za organizację, ryzyko i ukrywanie przed policją, a czasem daleko więcej on wynosi, niźli spora wygrana...
Grotowi przysunięto karty i począł grać... Nie można wszakże rzec, aby ze zbyt wielkiem powodzeniem. Grano w t. zw. „chemin de fer‘a“, rozdając
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
136