rektorowi pan dziś nie da rady... Wszystko pochłania rekin...
Żokiej jednak już rozdawał karty. Rozdawał niemal machinalnie, z góry przekonany o porażce. Ujął swoje do ręki, spojrzał, zaczerwienił się i rzucił na stół.
— Mam dziewięć! — rzekł krótko.
— Brawo — mruknął Bejzeman. — Raz przynajmniej pan mnie zwyciężył! Czy daje pan dalej?
Znów z ust Grota wyrwało się, jakby wbrew woli.
— Proszę... Trzy tysiące dwieście.
— Hm... Jeszcze spróbuję...
Bejzeman powtórnie z rzędu bił kartę, nie ustępując jej następnemu graczowi, co w języku technicznym nazywa się „robić pacewicza“. A tak był pewny wygranej, że nawet nie „ożenił“ pieniędzy, to jest nie rzucił na środek stołu przypadającej nań stawki.
— Poco się męczyć liczeniem? — zażartował — Gotówka na pewno moja!
Grot wyciągał karty z maszyny. Znów szybko zajrzał i szybko jak poprzednim razem oświadczył:
— Osiem!
— Mogę mieć dziewięć! — zauważył dyrektor. — Ale ich nie mam! Wygrał pan!
Głos jego zabrzmiał teraz mniej radośnie. Choć przegrane kilka tysięcy stanowiły mniej, niźli dotychczasowa wygrana, korciło go, iż przeciwnik zwyciężył dwukrotnie. Z uporem prawdziwego gracza zapytał:
— W banku sześć tysięcy czterysta? Idzie dalej?
Grot skinął głową.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.
140