chodziła od kogoś... ze służby stajennej... Ale zapowiadam... Nie radzę po raz drugi znaleźć się na mej drodze...
Ostatnie zdanie krzyknął do pustych drzwi, bo baron, ufny w obronę hrabianki, gestem pełnym godności, poprawiając monokl, zdążył już zniknąć. Grot z kolei podszedł do lichwiarza.
— W porządku? — zadał pytanie.
— Hm... tak... najzupełniej... — burknął Lisik.
— Proszę oddać kartkę!
Lisik posłusznie wyjął z portfelu kwit sprzedażny na „Magnusa“ i doręczył żokiejowi. Ten przeczytawszy go, podarł na drobne kawałki.
— Teraz nie mamy sobie nic do powiedzenia!
— Chyba...
Zapomniawszy nawet ze złości o przyrodzonej pokorze, „szacunku“ dla wielkiego rodu Switomirskich i zwykłych ukłonach Lisik, wykręciwszy się wcale niegrzecznie chciał odejść, gdy jeszcze zatrzymał go żokiej.
— Słóweczko...
— Co?... — lichwiarz nie burczał już teraz, a warczał.
— Chciałem zapytać...
— No?
— Czy pan czasami nie lubi chadzać w sportowej czapeczce i amerykańskich okularach?
— Nie!
— A mnie się zdaje, że tak... Raz już miałem przyjemność zawrzeć z panem znajomość...
— Nie pamiętam! — głos lichwiarza drgnął — Kiedyż to było?
— Kilka tygodni temu na Belwederskiej... Występował pan wtedy, jako wysłannik demona wyści-
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
155