otworzył oczy, wodząc dokoła zdumionym i jeszcze nieco błędnym wzrokiem.
— Gdzie jestem? — wyszeptał po chwili, z trudem.
— To ja, Jasiu! — odparła równie cicho.
— Kto?
— Irma!
Dźwięk tego imienia jakby mu uprzytomnił ubiegłe wypadki.
— Irma.. Smith... zasadzka... walka.
— Przyszłam, żeby cię uratować.
Uniósł się na posłaniu i potarł ręką po czole. Pamięć powracała powoli. Obok, stał najgorszy wróg...
— Uratować? Ty?
Patrzył na nią uporczywie, nagle wyrzucił jedno tylko słowo:
— Żmijo!
— Wymyślaj mi, ile chcesz, nazywaj, jak ci się podoba. Zawiniłam przed tobą bardzo... Wiem, że nie masz do mnie zaufania.
— Najmniejszego...
Znów opadł na poduszki i przymknął oczy. Nie pragnął z Irmą rozmawiać. W obolałej po narkotyku głowie, coraz jaśniej rysowały się obrazy. Wywabiła go ze stajni. Smith był „demonem wyścigów“... Przybyła, zamyślając nowy podstęp.
Czas naglił. Irma jęła tłomaczyć pospiesznie.
— Krótko wszystko wyjaśnię... Może pojmiesz.. Rzekomy Smith jest moim bratem. Musiałam tak postępować, jak postępowałam, choć nigdy właściwie nie miałam względem ciebie złych zamiarów.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.
199