Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

Okiennice pozasłaniane, znikąd nie przedzierał się promień światła...
— Czyż nikogo tam niema?... A może Maliński uległ złudzeniu?...
Lecz nagle Den, który bacznie obserwował willę, zawołał:
— Co to?
Niespodziewanie drzwi, zdawałoby się niezamieszkałej willi, uchyliły się i z tych ostrożnie, chyłkiem wysunęło dwuch wysokich drabów. Jeden z nich niósł na plecach duży worek, czy pakunek, a jego ciężar musiał być znaczny, bo dźwigał go z trudem. Drugi szedł, jakby strzegąc pierwszego i niespokojnie rozglądał się dokoła.
— Hej! przyjaciele! Zatrzymajcie się na chwilę! — zawołał detektyw.
Dwaj tajemniczy ludzie nie usłuchali wezwania. Może z powodu odległości nie dobiegł ich głos Dena, a może nie pragnęli przeszkody w swej pracy.
— Stańcie!
Daremnie! Wydawało się, że przyśpieszyli kroku i wraz ze swym ciężarem w gąszczach, otaczających willę, zniknęli.
— Podejrzane!...
Teraz biegli już w kierunku domostwa. Przodem detektyw, za nim Maliński, na ostatku Tina...
Den zapukał w drzwi...
Żadnej odpowiedzi.
Nacisnął klamkę... Ustąpiła... Wszedł do niewielkiej sionki.
— Jest tu kto?
Cisza.
Zaświecił elektryczną latarką. Na lewo z sionki kuchenka. W niej na stole porozrzucane butelki, ta-

231