Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

niając „Ruth“ wielkiemi susami. Coraz wyraźniejsza stawała się stalowa kurtka i czarna czapka. Pochylony nad szyją konia jeździec, wyrzucał go naprzód, energicznemi, mocnemi ruchami.
— A smarkacz przeklęty! — posłał pod adresem Błaszczyka niezbyt pochlebny epitet. — Nauczył się jeździć od Grota! Jego ruchy... Ano, zobaczymy...
Teraz i on zabrał się nie na żarty „do pracy“, ponaglając „Ruth“ do szybszego biegu, ile było siły... Daremnie...
Coraz bliższy się stawał świszczący oddech ogiera Switomirskiej i coraz mocniej dźwięczały okrzyki, wymieniające nazwę „Magnusa“.
— Tam, do licha! Mimo tylu zabiegów, nie miałby zwyciężyć? Czyż ma mu wydrzeć triumf — zwykły chłopak stajenny?
Byłby może Smith rzucił się do jeszcze zawziętszej walki, byłby może długo walczył na „prostej“ z „Magnusem“ o palmę pierwszeństwa — gdyby w tejże chwili nie zabrzmiał głośny okrzyk, który posłyszał, nawet mimo pędu konia.
— Dzień dobry, mister Smith...
To nie głos Błaszczyka! Chłopak nigdy nie ośmieliłby się tak odezwać! Ten głos? Złudzenie...
Mimowoli odwrócił głowę.
Jeździec w stalowej kurtce, nie przestając wyrzucać „Magnusa“, patrzył na niego ironicznie... Był obecnie tuż przy jego boku i Smith dalej nie mógł się mylić. Zresztą tamten powtórzył:
— Cóż przegraliśmy, panie Grzelak!
— Grot... Niemożebne... Grot...
Halucynacja!... Przecież Grot leży w gliniankach... Grot dosiada „Magnusa“ i go obecnie wyprzedza?... Smithowi troi się chyba w oczach?...
Zwarjował?...

240