— W życiu nie widziałem równie głupiego wyrazu twarzy! — odparł. — Patrzył i oczom własnym nie wierzył. Jakto Grot, który powinien leżeć w gliniankach, znalazł się obok na koniu, wygrywa wyścig? Błaszczyk zamienił się nagle w Grota? Z przerażenia przestał wyrzucać swą klacz... Ułatwiło mi to nieco wygraną, ale i tak „Magnus“ zawsze pobiłby „Ruth“...
— Nie dziwię się, że był przerażony i mniemał, że widzi zjawę nieboszczyka! Trudno mu było domyśleć się prawdy!
— Istotnie!
Teraz detektyw zabrał głos.
— Przybyliśmy w samą porę! — powtarzał raz jeszcze Grotowi szczegóły cudownego ocalenia. — Kiedy dzięki wskazówkom Malińskiego, przybyliśmy przed willę, w której pana więziono, zauważyłem, iż chyłkiem wymyka się z niej dwóch drabów, niosących jakiś pakunek. Krzyknąłem, aby się zatrzymali, lecz oni szybko zniknęli w zaroślach. Wpadliśmy do willi, dobrze jeszcze nie wiedząc o co chodzi. Z początku sądziłem, że to może zwykli złodzieje obrabowali domek, skorzystawszy z nieobecności właścicieli i wymykają się z łupem... Dopiero, kiedym ujrzał zwłoki Uszyckiego i leżącą w kałuży krwi, martwą panią Irmę, zrozumiałem...
— Ach, Irmę! — westchnienie wyrwało się z piersi Grota. — Zginęła, gdyż chciała mnie ocalić...
Nie czuł już teraz żalu do dawnej kochanki... Wspominał ją raczej z pewnem rozrzewnieniem. Zmazała całkowicie swą winę. Życie własne oddała za niego. Toć gdyby nie osłoniła go wówczas...
— Zrozumiałem — ciągnął dalej swą opowieść detektyw — że zapewne wraz z niemi znajdował się
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
243