Ubarwiony zielenią obszerny tor wyścigowy, tonął w potokach majowego słońca. Za chwilę miała się odbyć czwarta gonitwa.
Grot przebrany już w strój żokiejski, czerwoną z żółtemi rękawami kurtkę i żółtą czapeczkę — czerwony z żółtym — barwy Świtomirskich — w zamyśleniu spozierał przed siebie, oczekując zanim się rozlegnie dzwonek, wzywający jezdźców do wagi.
Przed nim, za ogrodzeniem okalającem trybunę członkowską, przelewał się skłębiony, niespokojny tłum, upstrzony różnokolorowemi afiszami. Słychać było zewsząd podniecone wykrzykniki, a gdzieniegdzie gracze tworząc mniejsze lub większe grupki, dyskutowali zawzięcie, omawiając szanse swych faworytów. Padały nazwy żokiejów i koni. Dobrze słyszał Grot, że często wymieniano jego nazwisko.
Właściwie od czasu wczorajszej przygody czuł się nieswojo, a nawet w nocy trapiły go przykre sny. Liścik niewieści z wyznaczonem mu spotkaniem zszedł na plan dalszy, natomiast paliła go wy-