zaciśnięte pięści, a gracze, którzy stawiając na „murowanego“ „Magnusa“ potracili setki i tysiące, wprost w oczy rzucali mu obelgi:
— Łotr! Łajdak!... Sprzedał wyścig! Złodziej... Złodziej...
Jakaś podniecona niewiasta, wspiąwszy się ponad innych, usiłowała nawet parasolką uderzyć Grota. Na szczęście parasolka ześlizgnęła się tylko po boku konia, a powietrze przeszył cienki, piskliwy, pełny gniewu i zawziętości głos:
— Bandyto! Oddaj moje pieniądze... bandyto..
Grot blady, jak płótno, zsiadł z konia. Nie śmiał oczu podnieść na nikogo.
Tymczasem prezes Towarzystwa, margrabia Małoleski, coś cicho szeptał ze starszym siwym panem, lekarzem weterynarji.
— Zebrać ślinę koniom! — padł krótki rozkaz. Grot odetchnął. Spodziewał się tego zarządzenia, a nawet sam chciał o nie prosić. Wnet się dowie.
O parę kroków od niego stał Hubert Świtomirski i tępym wzrokiem spozierał „Magnusa“. Na pozór wydawał się całkowicie spokojny i rzekłbyś przyjął obojętnie przegraną swego „kracka“. Blady jednak był nie mniej od Grota, a rozdarta na pół rękawiczka, którą miął w ręku, świadczyła co w duszy jego się działo...
Niezadługo obaj znaleźli się w gabinecie prezesa. Tym razem pierwszy wezwał ich prezes.
— Bardzo... bardzo nieprzyjemna historja! — rzekł margrabia, spozierając na Świtomirskiego i Grota — publiczność jest wzburzona, podejrzewa nie wiedzieć co...
— Panie margrabio! — począł Grot.
Prezes nie pozwolił mu się tłomaczyć.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.
80