Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

— Skoro w Paryżu stworzysz sobie niezależne stanowisko — zabierzesz je do siebie!
Aurora milczy.
— Przyjechałem — ciągnie młodzieniec dalej — właściwie na parę tygodni wypoczynku do rodziny — siedzę parę miesięcy... dla ciebie... Obecnie wracać muszę! Zresztą ten pobyt, widząc, jak się tu z tobą obchodzą, zabija mnie! Auroro! błagam po raz ostatni! Uciekajmy!...
Pani Dudevant milczy. Sandeau załamuje ręce.
— Czy nie pamiętasz naszych przysiąg, naszych zaklęć, naszych pocałunków... w jasną księżycową noc w brzozowym gaiku! Czy nie pamiętasz, gdyś mówiła — pójdę za tobą wszędzie!
Drgnęła.
— Cicho, cicho Julku! Wszystko pamiętam i może... może wkrótce więcej się stanie niźli sam przypuszczasz...
— Więc?
— Nic ci teraz nie powiem, prócz... że... mojego chłopaka bardzo ko... — ciąg dalszy utonął w długim pocałunku.
— A teraz idź... już idź... — szeptała — resztę pozostaw mnie! Nie chcę, by mąż mój cię tu zastał!
A gdy młodzieniec oddalał się powoli, rzuciła jakby radośnie:
— Zobaczymy się niedługo! Gdzie? Na szerokim świecie! Na wolności!