Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

∗                    ∗

Pan baron Kazimierz Dudevant zasiadał przy obficie zastawionym stole. Jadalnia była spora, cała przystrojona trofeami myśliwskiemi, na kominku wesoło trzaskał ogień. Po prawej ręce gospodarza miejsce zajmował proboszcz siwy, przygarbiony staruszek, po lewej — wysoki, o czerwonej twarzy sąsiad, zapalony myśliwy i godny kompan do butelki — na wprost zaś pani Aurora. Mimo, iż obiad był suty a toastów i szklanic spełniono nie mało, pewien przymus ciążył nad biesiadnikami a z natury małomówny baron dziś szczególniej milczał zawzięcie.
Nagle odezwał się do żony.
— Może się napijesz za moje zdrowie Auroro?
— Nie... usłyszał dość oschłą odpowiedź.
— Czemu?
— Bo i tak jesteś zdrów... a nie kochamy się znów tak bardzo, żebym miała spełniać każdą twoją zachciankę!
— Ale z kim innym byś się napiła?
— Nie rozumiem?
— Ot... z tym twoim szczeniakiem... smarkatym kochankiem!.
— Kazimierzu! Licz się ze słowami...
— No, moi państwo — wmieszał się proboszcz, podczas gdy sąsiad łykał w zamieszaniu zawzięcie burgunda — dajcie temu spokój, wszak mąż i żona...