Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/39

Ta strona została skorygowana.

Lerminier pokrywa uśmiechem niezadowolenie, Planche jednak kipi z oburzenia.
— Panie wice-hrabio! zwraca się do Musseta, póki pan tu nie był... podobne błazeństwa nie miały miejsca...
— Jak się komu nie podoba, może nie bywać... odpowiada spokojnie poeta.
— Skąd pan do tego przychodzi aby dyktować, kto tu ma, lub niema bywać?
— Nic nie dyktuję... tylko zaznaczam, że kto śród nas źle się czuje, najlepiej zrobi, gdy towarzystwo opuści...
— Czy pani potwierdza to zdanie? — woła Planche do George Sand.
Ta dość niechętnie odpowiada. Ciężko jej może poświęcić, nieco uciążliwego czasem przyjaciela, lecz Musset nie znoszący głęboko krytyka, za warunek postawił „wyświecenie“ Planche’a.
— Hm... rzeczywiście... o ile psuje się nastrój!
— Rozumiem... rozumiem... bełkoce zdetonowany Planche, ze łzami w oczach... skoro przestało się być potrzebnym, należy odejść! Żegnam! Natrętem nie będę, po raz ostatni jestem w tym domu...


∗                    ∗

Po pozbyciu się nudziarza Planche’a młoda para szaleje. Istna miłość dwojga sztubaków. Czas upływa im na tysiącznych psotach i figlach. To przyjmują gości, ubrani w stylowe kostjumy