Chopin gra. Ledwie dostrzegalnie muskają smukłe palce klawiaturę. Gra jak zwykle cichą, rzewną melodję, niosącą dalekie wspomnienia ukochanej Polski. Rzekłbyś, nie człowiek dotyka bezdusznego instrumentu a chóry tworów nieziemskich, zgromadziły się, by cichemi głosami wyśpiewać marzenie, tęsknotę... Światła są przyciemnione, a w głębi obecni Adam Mickiewicz, Niemcewicz ukradkiem ocierają łzy, sam „wielki szyderca“ Henryk Heine zatracił uśmiech zwykły a Liszt, Meyerbeer z natężeniem łowią nieuchwytne niemal dźwięki... Tu nie odbywa się zwykły koncert genjalnego pianisty, tu odbywa się głębokie misterjum i nabożeństwo ducha...
Chopin skończył. Niema oklasków. Wszyscy pozostają nieruchomo. Zdawałoby się struny niewidzialne wewnątrz jeszcze echem zakończają przerwaną pieśń.
Potem powolne obudzenie, gdyby z długiego snu, twarze dziwnie zmienione wzruszeniem, szmer zachwytów.
Pani Sand coś szybko kreśli na karteczce, zbliża się do mistrza. Ten machinalnie bierze karteczkę i czyta:
— „On vous adore — George!“
„Uwielbia się pana — George“... tyle uczucia, tyle podziwu brzmi w tych słowach, że Chopin zdobyty! Nazajutrz odwiedził ją i od tej pory poczynają się widywać niemal codziennie.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/89
Ta strona została skorygowana.