Apasz ani na chwilę nie wypuszczał ręki dziewczyny z uścisku. Ta szła milcząc, z pochyloną głową, jakby po nieudanej wyprawie, wszystko ją przestało obchodzić. Stąpała, zamyślona, w kałuże dżdżu, które z chlupaniem rozbryzgiwały się pod jej nogą.
On również nie odzywał się ani słówkiem, a tylko wciąż poruszające się usta, świadczyły, że żuje przeklęństwa. Długo kluczyli przeróżnemi uliczkami, zanim znaleźli się na Czerniakowskiej. Słota i cie mność sprzyjały ucieczce. Wreszcie spoceni i zmoknięci — nie zatrzymywani przez nikogo — znaleźli się w zacisznem mieszkanku pani Jengutowej.
— No? — zagadnęła baba, spozierając ponuro na przybyłych, gdyż ich zewnętrzny wygląd świadczył, że „robota“ nie poszła pomyślnie.
— Cholera, nie jenteres! — krótko rzucił apasz.
— Kapa?
— Kapa nie kapa! Ale ta gospodyni, co miała być taka uśpiona, kulkami nas powitała, matka... Ledwiem znogowali...